niedziela, 1 maja 2011

„Terminy, Terminy”

No i mamy Termin. I co? I nic się nie dzieje. Przez dziewięć miesięcy (praktycznie przez osiem) czekam na moment, w którym wezmę w ramiona mojego upragnionego Syna, ale te ostatnie już dni są nie do zniesienia. Jestem już tak blisko...

Hmm... Z drugiej strony to trochę naiwne czekać na datę, matematycznie wyliczoną przez lekarza jak na wyrok. Przecież sama od początku miałam podejrzenia, że dziecko przyjdzie na świat trochę później, niż przewidywał ginekolog. No ale, jest wypisane czarno na białym i już! Od tej daty zależy wszystko: długość trwania L4 (początek macierzyńskiego), moment zgłoszenia się do szpitala, dalsze postępowanie medyczne (podjęcie decyzji czy wywoływać czy czekać), no i psychiczne samopoczucie moje i Mr. Taty.

A Syn ma te wszystkie palące terminy gdzieś. Siedzi sobie w ciepełku, pożywienie ma na zawołanie, czasami się przeciągnie, czasami przyłoży mi swoimi maleńkimi piąstkami w pęcherz lub postanowi mieć czkawkę... Dobrze mu i tyle. Sam zdecyduje, kiedy wyjdzie – taki z niego indywidualista.

A do tego wszystkiego dołożyć należy „gorączkę” w rodzinie. Na Syna czekają Wszyscy, a każdy z nich lepiej wie, kiedy Syn powinien przyjść na świat i co zrobić by to nastąpiło akurat „teraz”:

wypij lampkę czerwonego i weź gorącą kąpiel”
zacznij robić przysiady – na pewno Cię ruszy”
zapomnij o windzie – wchodź po schodach” (mieszkam na piątym piętrze!!!)

no i moje ulubione:
zrób sobie min. godzinny spacer po centrum handlowym – nie wiem czy pomoże, ale satysfakcja gwarantowana”

A i w sieci można znaleźć same dobre rady:


I jak tu nie być nerwowym?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz