Przez ostatnie miesiące ciąży jak i przez cały okres "bycia mamą" wzbierała we mnie agresja do pracy etatowej. Różne przemyślenia przez głowę się przewijały, złości mnie wszystko co związane jest z "byciem pracownikiem".
Złości mnie system edukacji, który nastawiony jest na produkcję pracownika idealnego. Od samego początku wmawiają ci, że trzeba skończyć dobrą szkołę, studia, i to nie jedne, znać pięć języków obcych, ukończyć ze dwadzieścia kursów, tylko po to, by mieć jakąś posadkę w korporacji. Pracować od świtu do nocy, być dostępnym przez 24h/dobę pod telefonem, wyjeżdżać w delegację gdy akurat masz zaplanowany urlop. Jak masz szczęście to wynagrodzenie nie jest najgorsze, ale szlag mnie trafia, gdy pomyślę ile zarabia "szef", dla którego odwala się najgorszą robotę.
Oczywiście szef to szef. Musi zarabiać więcej. Niestety miałam tyle szczęścia, że trafiałam na "szefów" mniej kompetentnych od siebie. I zastanawiałam się, co oni robią na tych stanowiskach. Teraz już wiem: ci ludzie mieli odwagę graniczącą z tupetem.
Mieli odwagę powiedzieć osobie bardziej wykształconej, pracowitej i przerażonej tą całą nagonką na pracownika idealnego: jeśli coś ci się nie podoba, to mam sto innych osób na twoje miejsce, albo: będziesz ciężko pracować - awansujesz (oczywiście awansu ani widu ani słychu, bo ostatecznie okazuje się, że znalazła się na to miejsce "osoba z polecenia").
Pracowałam i siedziałam cicho. Nie jeździłam na wakacje, bo akurat w tym czasie odbywało się dwumiesięczne szkolenie, odbierałam telefon podczas romantycznej kolacji z mężem, dałam się zmanipulować przez korporacyjny świat.
Jestem zła na siebie, że uwierzyłam, że to jedynie słuszna droga i na ludzi wokół siebie, którzy mnie w tym utwierdzali.
Teraz nie jestem już taka głupia, oj nie!
Zasiałam w sobie ziarenko, które zaczyna kiełkować. Jeszcze tylko chwila, parę kroków do przodu i sama będę pracodawcą!
*obrazek pochodzi z zasobów internetowych