sobota, 29 października 2011

Kochać za bardzo...

Będąc już w ciąży odwiedziłam znajomą i jej rocznego Syna. Podczas wspólnych rozmów o dzieciach i macierzyństwie, zapytałam ją kiedy planuje drugie dziecko (wcześniej wielokrotnie deklarowała, że chciałaby mieć dużą rodzinę). Na to ona:

- No co ty? Za bardzo kocham mojego syna, by pokochać drugie dziecko...

Przyznaję, że wtedy bardzo mnie to zszokowało. No bo jak to? Przecież dzieci kocha się tak samo... serce matki wszak pojemne jest bardzo... Długo nie dawało mi to spokoju. 

Gdy przyszedł na świat mój Syn, byłam tak szczęśliwa, że od razu chciałam mieć drugie. Młoda już nie jestem, więc myślałam sobie, że jak to pierwsze trochę "ogarnę" to postaramy się o następne.

Dziś, prawie pół roku od narodzin mojego Szkraba, nie wyobrażam sobie, że mogę pokochać kogoś bardziej. Kocham bezgranicznie męża swego i bez opamiętania Syna... Kocham go za bardzo, by mieć drugie dziecko. Nie wyobrażam sobie, że trzymam na kolanach "to drugie" i mówię do niego: "Kocham Cię Perełko najmocniej na świecie", a mój Syn na to patrzy... Zawsze będzie pierwszy, wyczekiwany i najmocniej kochany. ZAWSZE!

I to nie prawda, ze dzieci kocha się tak samo. Zawsze, któreś zapada w matczyne serce bardziej...

wtorek, 25 października 2011

Idą Zęby, idą!

Ale dlaczego idą właśnie w nocy, ja się pytam? A czy szacowne Zęby nie wiedzą, że w nocy to się śpi, a chodzi się w dzień? Czy nie powinna być na to jakaś ustawa konkretna? Albo zakaz odgórny? No jak można?

A małe dzieciątko to się uczy od tych Zębów strasznych i nie wie w sumie czy to noc jest czy dzień? Czy bawić się można czy spać trzeba?

I w takiej oto rozterce jesteśmy: mój Synek zmienia się w człowieka a ja w zombi.


Zęby wyszły już dwa! Dwie dolne jedynki! 

sobota, 22 października 2011

Padnij! Powstań!

A Synek się nauczył! Oj nauczył się zrzucać przedmioty na podłogę! Na początku myślałam, że te wszystkie grzechotki mu ot tak, po prostu wypadają z rączki, więc za każdym razem zginałam ten mój biedny kręgosłup i dźwigałam zabawkę... aż odkryłam, że Synek coś dziwnie zadowolony z tego faktu jest... No proszę! Nadszedł czas by sprawdzać siłę grawitacji i giętkość mamy. 

I w ten oto sposób miałam poranną gimnastykę, bo zanim zorientowałam się o co chodzi, to ze dwadzieścia razy się zgięłam :)

Zauważyłam również, że smakowym odkrywcą Synek nie jest... oj nie! Opornie nam idzie to karmienie, ale do odkrywania świata to zapał ma przeogromny! Pokój zwiedził już wzdłuż i wszerz... i w progu się zatrzymuje, bo jeszcze nie wie, że do kuchni też można wejść... A porusza się przy tym w najróżniejszy sposób... na czworakach człapiąc... na brzuszku pełzając... bądź turlając się! 

Mimo, iż obroty z brzuszka na plecy trenował już wcześniej, to teraz nauczył się tę umiejętność wcielać w życie i wykorzystywać do poruszania. I uśmiałam się straszliwie jak zobaczyłam mojego Szkraba turlającego się z jednego kąta w drugi...

I zastanawiam się czy czasem mu froty do ciałka nie przymocować, bo może wtedy panele będę miała  na wysoki połysk?

wtorek, 18 października 2011

Sokole Oko

Jak on to robi? No jak, że zawsze zobaczy i dorwie coś czego nie powinien?

Odkąd mój Mały zaczął swoje raczkopełzanie cudownie odnajdują się dawno zagubione przedmioty. I to nie byle jakie! Jakieś stare, mocno zużyte mamine kapcie, ciśnięte gdzieś w kąt lądują „o mały włos” w buzi Syneczka...

Jak to jest, że ZAWSZE znajdzie szczelnie wsunięty pod poduszkę pilot do TV, odłożoną na środek (!) stolika książkę z biblioteki, teczkę z rachunkami wciśniętą pomiędzy pudła kartonowe, schowany za szafą i zasłonięty Power Mikser Mr.Taty...?

No i te metki... potrafi wyssać każdą znalezioną! Niezależnie czy jest bezpiecznie przyczepiona do zabawki, czy ubrania rodziców.

I co ja na to poradzę, że nie ma lepszych zabawek dla Niego niż te samemu odnalezione i zaadaptowane. Koszulki na dokumenty, gazety, komórki to dla niego raj...

A tak bardzo się staram, by wszystko co „zakazane” zniknęło z oczu mojego Skarba. Moje zaklęcia jednak nie działają wystarczająco skutecznie, bo Mały Czarodziej swym spojrzeniem złamie każde zabezpieczenie, by po raz kolejny udowodnić mi, jak bardzo mam ograniczoną wyobraźnię...

Ale to nic! Przynajmniej poćwiczę refleks, bieg przez przeszkody oraz zręczność wyjmowania przedmiotów „prawie z buzi”.

sobota, 15 października 2011

(nie)szczęścia chodzą parami

czyli mamy ZĄBEK!!!

Nasz pierwszy! Wykluwał się powoli, co wprawiało mojego Synka w ogromną irytację i rozdrażnienie. Ledwo go widać co prawda, ale jest wyczuwalny - ostry jak brzytwa. Myślę, że jeszcze dzień, dwa i będzie świecił w jego bezzębnej do tej pory jamie. Jak zwykle jestem bardzo dumna. Obdzwoniłam rodzinę by pochwalić się tą niespodzianką.

Znoszę to dzielnie. Staram się nie dać ogólnemu pojękiwaniu, popłakiwaniu Kochanego Mojego Skarba. Noszę, przytulam, śpiewam (!!!) na potęgę. Jednak po dzisiejszej nocy (Mały od 4.30 do 7.00 cały czas przy cycu, gdy próbowałam wyjąć, darł się  wniebogłosy) pognałam do apteki po pomoc. Zakupiłam Dentinox Żel - jedyny dostępny preparat... Podobno dobry, zobaczymy. Po "obiadku" posmarowałam swędzące dziąsełka i rzeczywiście, jęczenia jakby mniej...

No, ale jak to zwykle bywa... ząbkowanie to nie jedyny problem. Właśnie rozpoczęliśmy naukę jedzenia pokarmów stałych. Jak już wspominałam na pierwszy ogień poszło jabłko: 3 dni soczek jabłkowy, 2 dni mus. O ile soczek jakoś "wchodził" (myślę, że Synek przyjmował go raczej z ciekawości), to z musem mamy problem. Wykrzywia się na wszystkie strony, macha rączkami, a w ostateczności wygina się w mostek. Wtedy przerywam karmienie. I teraz nie wiem, czy tak bardzo mu jabłuszko nie smakuje, czy to przez ząbkowanie?


W poniedziałek podam marchewkę i zobaczymy.

Czym ten Jednozębny Rycerz jeszcze mnie zaskoczy?

czwartek, 13 października 2011

Jajko Niespodzianka

No może nie taka niespodzianka, ale właśnie dziś przyszła do mnie paczka, na którą czekałam :)


a w niej:






Dlaczego się cieszę?
Po pierwsze, bo lubię prezenty!


Po drugie, bo jest w niej coś co mnie bardzo interesuje - Płyn do mycia ciała. Mam do niego ogromny sentyment. To był pierwszy kosmetyk mojego Synka, z którym zetknął się jeszcze w szpitalu. Ja - strachliwa matka zaraz po powrocie do domu zaczęłam do kąpieli Małego stosować emolienty. Jednak położna środowiskowa, do której mam pełne zaufanie, zwróciła mi uwagę, że właściwie nie muszę ich stosować, bo nie ma wskazań. I miała rację. Synek alergikiem nie jest, a skórę ma gładziutką jak tafla lodu. Zaczęliśmy kupować więc różne kosmetyki (niektóre sama kończyłam, bo były... no cóż... niewłaściwe co najmniej). Teraz koło się zatacza i znów będziemy kąpać Synka w Johnsonie. 

Po trzecie, a właściwie dwa pierwsze wystarczą :)

Reszty kosmetyków nie znam, więc się nie wypowiadam na razie.

wtorek, 11 października 2011

Jak rozszerzyć dietę? No jak?

Byliśmy dzisiaj na wizycie kontrolnej u pediatry. Synek został zważony (10kg), zmierzony (70cm, choć ja widziałam 71), osłuchany... Lekarka się pyta "a synek to już obraca się samodzielnie?" ja uśmiech od ucha do ucha "raczkować zaczyna" :)))
Po krótkiej i rzeczowej rozmowie, lekarka stwierdziła, że czas dietę rozszerzyć... Rozszerzyć? już? ale... ale... zatkało mnie. Myślałam, że mamy jeszcze czas, a to już... Oczywiście dostałam szczegółowe instrukcje, ale mimo szczerych chęci nic nie zapamiętałam. W takim szoku byłam! Myślałam chyba, że na tym cycu to już zawsze będę ciągnąć. 

A teraz stres przyszedł. Bo co ja temu dziecku mam dać? Stanęłam w markecie przed rzędem słoiczków i usilnie starałam sobie przypomnieć co najpierw. Od czego zacząć? Kupiłam soczek jabłkowy ( bo przypomniało mi się, że pediatra coś o płynnych mówiła) i mus jabłkowy (bo po tych płynnych to stałe mają być). Postawiłam na jabłko... bo chyba od jabłka się zaczyna? 

Teraz wertuję internet w poszukiwaniu informacji. I po telefon sięgnęłam, zapytać o wcielenie teorii do praktyki, ale jak usłyszałam "ja już w trzecim miesiącu maliny z ogródka podawałam", to stwierdziłam, że nie o takie rady mi chodzi.

Jedyne co tak naprawdę zapamiętałam, to że dziecko do ukończenia roku powinno być na słoiczkach. Szczerze, to nie znam żadnego roczniaka, co to same słoiczki je.

A co z tym magicznym glutenem w końcu? Co podawać? ile? kiedy? kosmos jakiś...

No nie chcę iść do niej jeszcze raz... głupio jakoś...
Pomożecie? 

sobota, 8 października 2011

Pięć miesięcy Raczka Nieboraczka

Właśnie dziś mój Szkrab kochany kończy pięć miesięcy. I jak to w życiu bywa, od razu zaskoczył nas nową umiejętnością...

chyba zaczyna nam raczkować!!! Piszę chyba, bo nie jestem pewna czy to już. Od kilku dni obserwowałam jak unosi swój tyłeczek i próbuje klęknąć. Raz nawet mu się udało wytrzymać na czworakach przez 10 sekund (liczyłam). Dziś jak co dzień, położyłam go na łóżku, wrzuciłam zabawki  i usiadłam obok. Z drugiej strony usiadł Mr.Tata z filiżanką kawy (jaskrawo pomarańczową filiżanką!). Patrzymy, a tu nagle Synek z plecków obrócił się na brzuszek, uniósł pupkę, wyprostował łokcie i stoi... i patrzy. My oczywiście wniebowzięci. Nagle zaczyna się kołysać do przodu i do tyłu. My zamarliśmy i patrzymy po sobie. A tu bach - jedna ręka do przodu, następnie kolano, chwila przerwy na złapanie równowagi i znowu rączka do przodu, tym razem druga, i kolano szura po prześcieradle. Co za akcja. Mały patrzy na tatusiową filiżankę i wyciąga rączkę, ale wciąż jest za daleko... kołysze się znowu i niezdarnie przesuwa się do przodu, aż w końcu udaje mu się położyć głowę, na tatusiowym udzie. My w szoku :)))

Czy to już? Czy to oznacza, że Synek zaczyna się przemieszczać samodzielnie?

Muszę mocniej zabezpieczyć przestrzeń, w której się bawi, bo jak nabierze wprawy w tym raczkowaniu, to same moje "bycie w pobliżu" chyba nie wystarczy.

Jestem taka dumna, że chyba pęknę!!!

czwartek, 6 października 2011

Podwórkowe Historie

Rozpieściła nas ta jesień, oj rozpieściła... aż strach pomyśleć, że nadchodzą chłodne dni.

Pomyślałam właśnie dzisiaj, że z terminem porodu trafiliśmy w dziesiątkę. Pierwsze majowe spacery, potem całe lato (choć w lipcu było dość chłodno), no i sierpień, wrzesień, październik... tak cudownie było przebywać z Synkiem na świeżym powietrzu... Cudownie zwłaszcza dla mnie, ponieważ były to chwile wytchnienia, odpoczynku, relaksu. Mój Mały Rycerz jakże mi pomagał, zasypiając prawie przy pierwszym zakręcie na Plac Zabaw :) Wtedy mogłam zaszyć się gdzieś w kącie na ławce, z książką bądź czasopismem w ręku, wystawiając moje blade kończyny na słońce.

Zdarzało się jednak, że te skrajne ławki, oddalone od głównych "atrakcji" były zajęte, więc musiałam zająć miejsce bliżej bawiących się dzieci oraz ich rodziców, dziadków, opiekunów... Chcąc nie chcąc miałam wtedy okazję poobserwować różne "postawy rodzicielskie". Niestety wiele było tych negatywnych. Może nawet zbyt wiele. Wręcz zastanawiałam się czy ci ludzie przychodzą z dziećmi na plac zabaw za karę? I od razu żal mi się zrobiło tych aniołków... bo obserwować je podczas zabaw było dla mnie ogromną przyjemnością. 

Pierwsza historia, która mną wstrząsnęła, zdarzyła się praktycznie na początku moich spacerów. Nie zdając sobie sprawy jak głośno jest w samym "centrum" przycupnęłam z Małym prawie w samym środku i zatopiłam nos w książce. Ławkę obok zajęły dwie kobiety: Matka, Córka (ok.30 lat) wraz z synem. Obie były dość znacznie przy tuszy. Córka okazała się najgłośniejszą osobą na placu, co więcej głośniejsza niż wszystkie dzieci razem wzięte: "Dominiczku załóż czapeczkę!!! Dominiczku nie wchodź na zjeżdżalnie!!! Dominiczku nie siedź na trawie!!! Nie biegaj!!! Chodź zjedz ciasteczko!!! Chodź zawiążę Ci buta!!!" . A głos miała donośny. Wzbudzała tymi swoimi zawołaniami irytację chyba wszystkich obecnych rodziców. W końcu jej własna matka nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć (!!!) na córkę: "Mogłabyś ruszyć tę grubą dupę i zawiązać mu buta, a nie drzeć się!!! Jesteś taka gruba i leniwa!!! Wstydziłabyś się!!!" itd.
Nie wiem, która postawa była gorsza... szybko sobie poszłam, zszokowana...

Razu pewnego, czytając oczywiście, dobiegły do mnie strzępki rozmowy o baterii, sprawnie działającym sprzęcie, niezawodności i satysfakcji... przekonana, że rozmowa dot. sprzętu kuchennego jakiegoś, zwróciłam głowę w stronę rozmówczyń. Dwie miłe panie rozmawiały i chichotały... I zastanawiałam się z czego? Z malaksera jakiego? Aż jedna z pań wspomniała coś o mężu przyłączającym się do zabawy... Spojrzałam raz jeszcze w tę stronę. Obok ławki bawiły się córeczki (ok. 6lat) owych pań... I spłonęłam rumieńcem... I wstyd mi było, że to słyszałam, ale czy to ja powinnam się wstydzić?

Kiedyś też spotkałam dziadka, który na plac przyszedł z wnuczkiem. I pomyślałam, że to cudownie jak dziadek z wnuczkiem spędzają razem czas... Do czasu, kiedy dziadek się nie odezwał, zakazując małemu, żywemu chłopczykowi wszystkiego prawie: "Nie wspinaj się, bo nie będę Cię łapał", "Nie, na huśtawkę nie pójdziemy, bo nie mam siły cię huśtać", "Nie biegaj, bo się wywrócisz", "Nie kop piłki, bo wyleci za ogrodzenie" itd. W końcu chłopak zrezygnowany siada na ławce "Dziadku chodźmy już do domu pooglądać telewizję". Żal... po prostu żal...

Takich historii było całe mnóstwo. Aż pomyślałam sobie, że na tym placu zabaw to jakaś zła energia płynie chyba... bo wszyscy tacy agresywni... tylko te dzieci "Bogu Ducha winne"... nieszczęśliwe, że nie mogą się normalnie bawić...

Ech...

Teraz wszystko się zmieni. Już nie będę przesiadywała na ławce. Trudno będzie wysiedzieć jak takie wietrzysko daje po kościach. Będziemy SPACEROWAĆ. Z tej okazji odgrzebałam dawno zapomniany  acz przydatny w taką pogodę przedmiot: KUBEK TERMICZNY!



Nie boję się jesieni! Jestem przygotowana :))))))

poniedziałek, 3 października 2011

Moje miejsce na ziemi

Mimo, że wychowałam się w niewielkim miasteczku moim przeznaczeniem są wielkie aglomeracje. Nie mam sielsko-anielskiej natury niestety. Nie kręcą mnie białe domki z ogródkiem gdzieś na wiejskich obrzeżach. Nie kręcą mnie nawet rajskie plaże oddalone od turystycznego zgiełku. Odkąd pierwszy raz obejrzałam serial „Sex and the City”, a było to zgoła piętnaście lat temu, wiedziałam jak chcę żyć! Wiedziałam, że Nowy Jork jest miejsce dla mnie. Te kolorowe obrazy: Moda, Światła Wielkiego Miasta, Kobiety Wolne i Niezależne... to było wręcz nie do pomyślenia. W małomiasteczkowym myśleniu młoda wolna kobieta nie miała prawa mieszkać samodzielnie.

Przyszedł jednak czas, że wyjechałam do większego miasta. Tu odetchnęłam. Z dala od ciasnego myślenia poruszałam się swobodniej, trochę jakby odważniej. W swoich czterech ścianach znalazłam bezpieczeństwo. Jednak zabrakło mi odwagi, by zrobić krok do przodu. Żyć tak jak zawsze sobie wyobrażałam. Moja wyobraźnia kurczyła się za dnia na dzień. Pewnego dnia odkryłam z przerażeniem, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie mojej przyszłości, że stanęłam w miejscu, że jestem pospolita, że... Życie jest szare i niczym nie przypomina kolorowych świateł Nowego Jorku.

Piętnaście lat temu obudziłam w sobie pragnienie wielkiego świata. Teraz chcę obudzić to pragnienie raz jeszcze. Wierzę, że mam możliwość wpływania na swoje życie. Przecież nie muszę płynąć z prądem. Zrobię wszystko by w końcu wyjechać do miasta moich marzeń.

No cóż, zaczęłam banalnie... puściłam totka na tą Wielką Kumulację i rozpoczęłam swoją wizualizacje: wybrałam termin, sprawdziłam samolot, wybrałam hotel... ba, nawet pokój w hotelu, sprawdziłam menu, zrobiłam listę miejsc, które chciałabym zobaczyć... I co? Nie wygrałam...

Ale to nic nie szkodzi. Na pewno znajdę sposób by tam dotrzeć. A gdy stanę już „oko w oko” ze Statuą Wolności to będę mogła powiedzieć, że jestem tam gdzie zawsze chciałam być. 

sobota, 1 października 2011

Rzecz o pieluszkach

Już pięć miesięcy testuję ten jakże nowy dla mnie produkt. Testuję na moim Syneczku oczywiście muszę przyznać, że z ogromnym powodzeniem. Piszę z "ogromnym" bo nie mieliśmy dosłownie żadnego niemiłego incydentu związanego z pieluszkami. Żadnych odparzeń, oszczypań, odgnieceń itp. A używamy w zasadzie dwóch  (może trzech) rodzajów:






Huggies Premium, Pampers Active Baby, oraz Pampers Sleep and Play. Zakupujemy na zmianę, w zależności od aktualnej promocji. Stawiam pomiędzy nimi znak równości, chociaż mogłabym wymienić kilka różnic. Dla mnie spełniają swoje zadanie i już. 

Zdarzyło mi się kilkakrotnie mieć pieluchy z innej firmy. Raz jakieś Dada z Biedronki... no fatalne były. Najgorszy był zapach... wszystko miałam nim przesiąknięte, jakość rzepów też dawała dużo do życzenia. Po skończonej paczce obiecałam sobie, że nigdy... ale to przenigdy więcej.

Jednak kolejny raz się zdarzył... jakieś tam pieluchy z Lidla. Kupiłam, bo potrzebowałam na szybko. Zużyłam i zapomniałam. Może nie były takie złe, ale uraz po tych pierwszych pozostał. To były tylko te dwie paczki...

Przez pierwsze dwa tygodnie życia mojego Synka zużywaliśmy ok 20 pieluch dziennie! co przerażało mnie straszliwie. Już wyobrażałam sobie, że na same pieluchy wydamy cały nasz majątek. Na szczęście wszystko szybko się unormowało i wraz z nowym rozmiarem zmniejszała się ilość pieluch. Aktualnie schodzi nam 5-7 pieluch na dobę. 
Rozmawiałam ostatnio z jedną znajomą, która spodziewa się swojego pierwszego dziecka już za miesiąc. Dziewczyna naczytała się o eko-wychowaniu. Postanowiła w ten sposób przeprowadzić swoje dziecię przez świat. Oczywiście od pieluszek zaczęła, bo nie będzie używała zwykłych "pampersów", bo to na pewno szkodzi dziecku, bo to tyle chemii jest, bo odparzenia, bo w zasadzie samo zło. Tetra w sumie też nie wchodzi w grę, bo za dużo roboty... Stanęło na tym, że zainwestowała ok. 4000zł i kupiła 40 pieluch wielorazowych. Takich eko, co to można prać, co rosną razem z dzieckiem i wyglądają jak majtki.

I tak zastanawiam się... jak sobie poradzi gdy też będzie zużywała 20 pieluch na dobę przez pierwsze tygodnie... Prać te wielorazówki i suszyć na przełomie października i listopada? Zainwestować i dokupić? Przerzucić się jednak na pampersy? 

Nie podejmowałam z nią tego tematu, bo o radę nie prosiła, a ja się nie wtrącam (sama tego nie toleruję). Zresztą jakiej rady bym jej mogła udzielić sama będą przedstawicielką "złych standardów"?


Ps. Przyłączam się do akcji "Pięknie jest rodzić" by Maya.